piątek, 18 października 2013

Ocean na końcu drogi



Parę dni temu skończyłam czytać "Ocean na końcu drogi" Neila Gaimana. Skończyłam go czytać, jak taki prawdziwy mol książkowy, którym nie jestem - jedną książkę czytam miesiąc, dwa, czasem i pół roku...

Ale to był Neil Gaiman, a nie jakaś tam zwykła książka. Więc postąpiłam jak mól książkowy. Czytałam w łóżku, z kotem na kolanach i herbatą na stoliku nocnym. Dzięki temu, gdy skończyłam, kota mogłam zwalić z łóżka, a sama przykryć się kołdrą i płakać po zakończeniu.

Nigdy jakoś nie przejmowałam się formami czy gatunkami literackimi, ale "Ocean..." nie jest powieścią - a nowelą. Za krótką. Szczerze mówiąc, liczyłam na coś w stylu "Amerykańskich Bogów". Tymczasem dostałam jednowątkowy "Gwiezdny pył". Świetny, jasne. Ale czegoś brakuje i sama nawet nie wiem, czego.

No, ale to Neil Gaiman. Wielokrotnie próbowałam odkryć, co sprawia, że jego książki są w pewien sposób magiczne, czemu scenariusze do komiksów są tak genialne. Podejrzewam, że sprzedał duszę diabłu i on podpowiada mu, co pisać, żeby proste opisy prowadziły do świetnych konkluzji.


Nie wiem, czy ta książka tak bardzo by mi się podobała, gdybym nie była taką DIE HARD fanką Gaimana. Prawdopodobnie nie. Jej problemem jest to, że gdyby nie kilka przekleństw i jedna scena seksu widziana z ukrycia, byłaby doskonałą książką dla dzieci.

Książki dla dzieci są fajne, ale jak są pisane dla dorosłych, i udają książki dla dzieci - to coś jest nie tak.